wtorek, 17 lipca 2012

Breloczek w ataku

Na szachowe.pl jeden z użytkowników polecał turniej - kurnikowy cykliczny turniej tempem 7min na zawodnika. Zgromadza on sporo, bo około 30 zawodników o różnym szachowym poziomie, więc jest z kim grać. W związku z tym, że nie jest to już przypadkowy kurnikowy turniej chciałem w nim zagrać, ale wcześniej nie było ku temu okazji. Dzisiaj jednak znalazłem chwilkę wolnego czasu... i zagrałem.

Zagrałem w ataku, to chyba kwestia tego, że powoli zaczyna oddziaływać na mnie książka Jacoba Aagaarda, którą nawiasem mówiąc kończę. Z tym, że w blitzu chyba nie da się inaczej, bowiem na moim poziomie chyba o wiele łatwiej atakować niż bronić.

Na początek dostałem przeciwnika rankingowo silniejszego i to nawet sporo silniejszego, bo o 200 oczek. Kwestia jeszcze tego, czy mój ranking nie jest zaniżony. (tego nie wiem)


Przeciwnik zagrał agresywnie w debiucie i postawił mnie przed problemem - jak rozwinąć skrzydło królewskie. Zadanie jednak udało mi się wykonać dość sprawnie i po tym jak przeciwnik postanowił dokonać przeciwstawnych roszad (co prawda ja roszady nie zrobiłem, ale mogłem zroszować już tylko w jedną stronę) mogłem już lekko naciskać po lini c. Gdy udało mi się umieścić bardzo silnego skoczka na c5  to pozycja stała się bardzo fajna, szczególnie, że przeciwnik zaczął się gubić i po prostym manewrze hetmana doprowadziłem do wygranej pozycji. 

Kolejną partią, w której wyszedł mi dość fajny atak jest partia z rundy czwartej, gdzie dane mi było grać białymi gambit - Blackmar Diemer.


Tym razem to ja byłem rankingowo mocniejszy więc w gruncie rzeczy poszedłem na dwa wyniki zgodnie z łacińskim "aut vincere, aut mori". Przeciwnik wpadł w moją pułapkę i wyszła taka oto miniatura, partia może nie powala, ale cieszy, a przecież od jakiegoś czasu gram tylko radosne szachy.

Jednak nie jestem jeszcze mistrzem ataku i mając olbrzymi atak go tracę, tak było w rundzie szóstej, gdzie przeciwnik uciekł mi niejako z pod noża. Tak czy inaczej atak do momentu, w którym miałem mniej niż minutę jakoś się trzymał, ale blitz charakteryzuje się też tym, że tu nie ma punktów za styl. Tym razem grałem "atak Trompowskiego", który jeszcze (staram się jednak zmienić) jest moją bronią na wszelkie obrony indyjskie.


I ostatnią partią jest partia z... ostatniej rundy, gdzie wyszło mi całkiem fajne poświęcenie gońca za 3 pionki z królewskiej fortecy oraz nadzieje ataku. Tym razem było ono poprawne, czyli w teorii bez ryzyka i sprowokowało błąd u przeciwnika w efekcie czego skończyłem partię matem.


Na zakończenie powiem, że w mojej ocenie zagrałem dość dobry turniej (5,5/9 ; 10/39) i z wyjątkiem 2 partii zagrałem całkiem fajne szachy.


poniedziałek, 9 lipca 2012

Progres w regresie na memoriale Braci Bieluczyków

I stało się, dobiegł końca turniej, na który czekałem od zakończenia sesji maturalnej. Turniej nadszedł, forma nie i wyszło jak wyszło. Zagrałem słabo, żeby nie powiedzieć fatalnie. Miałem atakować - z ataku zostawały figury przy zapisie przeciwnika - moje figury, bo jego dalej stały na tekturowej szachownicy.

I żeby to uprościć moją grę można skomentować jednym szachowym cytatem - "Groźby silniejsze niż ich wykonanie", od pierwszej do ostatniej partii. Po prostu byłem jak pszczoła pozbawiona żądła - umierałem powoli, runda po rundzie, aż nadeszła runda czwarta, gdzie udało się zmartwychwstać.

Runda czwarta przyniosła mi fantastyczne, genialne posunięcie, które postawiło mnie w sytuacji bez ataku, bez figury - tak jak wcześniej - pszczoła bez żądła. Przeciwnik był jednak niekonsekwentnym "bokserem". Po zadaniu kilku ciosów, gdy byłem już na deskach pozwolił mi wstać, otrzepać się, a potem go znokautować posunięciami rozpaczy, radosnymi szachami.

Kolejny przeciwnik to pod względem szachowej siły symbol mojego upadku - najsłabszy rankingowo zawodnik turnieju, tutaj trzeba było go tylko wyczekać spokojnie wzmacniając - ale ja wciąż grałem radosne i co ciekawe nawet skuteczne szachy. W kolejnej rundzie przeciwnik mnie olał, bo nie da się inaczej wytłumaczyć tego blitza, na szczęście klasyczne zawsze wygrają z blitzem.

Nadszedł też i jedyny pozytyw turnieju - przegrana końcówka, którą... wygrałem. Po błędzie przeciwniczki z wygranej na szachownicy stanął remis, ale na tym turnieju dla mnie nie istniało coś takiego jak remis i mając pionka więcej wyciągnąłem za uszy wygraną. Na tym pozytywy się zakończyły ostatnie dwie rundy to przegrane i choć pierwsza była w całkiem dobrym stylu, to druga trochę oddana za darmo. Przeciwnik przypieczętował moją śmierć ściskając mnie za odstałego piona na tyle dokładnie, że pozycja mi się posypała jak domek z kart.

Podsumowując, straciłem swoją koronną broń - skuteczność w grze białym kolorem, w tym turnieju białe bierki w ogóle nie punktowały z wyjątkiem partii, w której zwycięstwo przeciwnik podał mi na tacy. Znacznie lepiej punktowały czarne, bo aż 3 razy udało się tym kolorem wygrać. Moja gra wyglądała gorzej, niż jeszcze jesienią, czyli nastąpił tytułowy progres...w regresie.